26 kwi 2014

Dom

- Dalej! Wysiadajcie!

Jedno słowo: prze-pro-wa-dzka. To chyba najgorsze, co mogło mnie spotkać. Mam 14 lat i na imię Lucy. Wszystko wydawało się ok, kiedy nagle tata dostał nagły telefon. Jego dziadek w spadku zapisał mu swój stary dom. Tata, jako że pieniędzy brakuje, od razu kazał nam się spakować. Nasze stare mieszkanie wystawił na sprzedaż, a my przeprowadziliśmy się tu - do totalnego zadupia.

W końcu wysiadłam. Nie dlatego, że mama tak powiedziała - nasz pies, Pinky, dostał szału, gdy tylko się zatrzymaliśmy. Obok mnie pokazał się mój mały brat, Joshua. Zaczął marudzić, że nie chce i że nie ma zamiaru tu mieszkać... zwykłe gadanie, bez sensu. Jak tata coś postanowi, to tak musi być.

- Dzień dobry! - zawołał pan Roberts, gdy wszyscy już wyszliśmy z auta. - pan zapewne kojarzy mnie z rozmowy telefonicznej.

Podał ręke tacie.

- A pani jest zapewne żoną pana Paula! - pocałował mame w dłoń. Wydawał się mega obciachowy, ale jakoś go lubiłam.

Przedstawiliśmy się i takie tam. Pinky nadal szczekał. Frank, bo tak nam pozwolił na siebie mówić, bał się. Nie wiem czemu, przecież to mały pies, w dodatku dorosły, bardziej nie urośnie!

- Lucy, weź swoje rzeczy i Pinky'ego, nie mogę znieść tego hałasu.

Od razu rzuciłam się po bagaże. Wszystko lepsze niż wysłuchiwanie Franka.

Miałam już wejść, gdy zobaczyłam coś, przez co serce zaczęło mi szybciej bić.

Jakaś dziewczyna stała w oknie.

--------------------------------------------

- PATRZCIE! WIDZICIE?! - zaczęłam kryzczeć.

- Co takiego? - zawołali chórem rodzice, zdenerwowani z lekka.

- No tam, w tym okrągłym oknie!

- Lucy! - powiedziała stanowczo mama. - to nie czas na głupie żarty, zwłaszcza, przy panie Roberts'ie!

Wkurzona weszłam do domu, totalnie zapominając, że nikogo tu nie ma, a ktoś i tak stał w oknie. Coś dziwnego kazało mi wejść do tego pokoju, w którym widziałam dziewczyne. Podeszłam do drzwi i wtedy mnie dopadło: a jeśli to duch? A co jeśli mnie teraz zabije? Co, jeśli nikt mi nie uwierzy? Trzesąc się, pociągnęłam za klamkę.

Pusto.

Odetchnęłam. Rozpakowałam swoje rzeczy. Pinky, całe szczęście, przestał szczekać i zaczął obwąchiwać caaałe mieszkanie. Poczułam potrzebe wyjścia na dwór. Ubrałam kurtkę i wyszłam.

Przy wyjściu, rodzice powiedzieli, że mam wziąć psa na spacer. Joshua od razu powiedział, że też chce. W życiu bym go nie zabrała, ale stanie i wysłuchiwanie dorosłych nie należy do miłych zajęć, więc (ale tylko tym razem!) się zlitowałam.

Małe miasto - mało domów. Przechadzając się, widzieliśmy tylko kilka mieszkań, mały plac zabaw, a obok niego szkołę.

Nawet nie zauważłam - zaczęło okropnie padać. Już mieliśmy wracać do domu, gdy nagle dzieci zaczęły wychodzić. Na rowerach, deskorolkach, z piłką... weszły sobie na plac zabaw i zaczęły grać. Starsi, widząc nas, podeszli. Przez chwilę się zawachałam...

- Siema! Jestem Joe, a to Monica, Curt, Catie, Chip i Nicole. Resztę poznacie z czasem.

Wydawał się całkiem fajny. Wszyscy wydawali się całkiem fajni. Tylko całe pierwsze wrażenie, musiał zepsuć Pinky. Darł tą sznupę na każdego! Zrobiło mi się strasznie głupio, więc wzięłam go na bok.

- Słuchaj, kolego - nadstawił uszy, jakby naprawdę słuchał. - przywiązuję cię do płotu, bo jesteś nieznośny. Siedź grzecznie i nie hałasuj. Dobrze?

Nie czekając na "odpowiedź" weszłam na plac, by pogadać z nowo poznanymi znajomymi. Gdy tylko podeszliśmy, ja i Joschua, zaczęłi nas okrążać Mieli bardzo poważne miny. Krąg zaczął się robić coraz mniejszy, zbliżali się. Wystraszona lekko, myślałam, że to jakiś chrzest nowych, nie chciałam wyjść na głupią, więc przybrałam znudzoną minę. Co innego mój brat. On miał panikę wypisaną na twarzy. Nagle, znikąd, pojawił się Frank.

- Co robicie, dzieciaki? - zawołał wesoło.

Krąg się zerwał, wszyscy przybrali radosne miny. Było to trochę dziwne.

- Nic nic, witaliśmy się z nowymi znajomymi - powiedział Joe, susząc zęby.

- Eeee... to może my pójdziemy... - szarpnęłam Josha za rękę. Czułam, jak wszyscy, nawet Frank, odprowadzają mnie wzrokiem.

Wtedy zobaczyłam.

Smycz była zerwana.

----------------------------

- PINKY! Pinky!!!

Szukaliśmy po całej okolicy. Nigdzie go nie było. Zaczęło się ściemniać. Frank, który pomógł nam szukać, odwiózł nas do domu. Zapomniałam powiedzieć - był on również burmistrzem. Równy gość, lubiłam go.

- Gdzieście byli?! My tu z mamą wypruwamy sobie wnętrzności ze strachu, a wy byliście na placu?!

- To nie tak! Pinky uciekł, szukaliśmy go!

Co za męczący dzień. Idę spać.

W nocy miałam okropny sen. Siedziałam w kuchni z rodzicami. I jedliśmy obiad. Dopiero po chwili sobie uświadomiłam, że jedliśmy KOŚCI. Po prostu, siedzimy sobie przy stole i jemy kości. W dodatku wszyscy byliśmy szkieletami. Ale wydawało się to normalne.... Nagle ktoś zaczął pukać do drzwi. To była Michelle. Moja przyjaciółka. Byłyśmy nierozłączne, jak siostry, więc ta okropna przeprowadzka wszystko zespuła. Wiedziałam, że to ona pukała, choć siedziałam tyłem do drzwi. Prosiłam rodziców, czy mogę otworzyć. Pokręcili głowami, wydajać okropne chrupiące dźwięki. Czułam, że bez ich zgody nie mogę nic. Nic, oprócz jedzenia tych kości. Pukała, pukała nadal, nie przestała, nie poddała się. Zaczęłam płakać...

I nagle się obudziłam.

Ufff, co za głupota.... dobrze, że już nie śpię.

Zeszłam na dół. Moi rodzice, całe szczęście, nie byli kościotrupami. Josh też. Mieliśmy iść szukać Pinky'ego.

- Dzisiaj jedziemy z mamą w gości.

- Eee?

- Do państwa Smith. Zaprosili nas. Opowiedzą nam całą historię miasta i pokażą, gdzie możemy zacząc szukać pracy... a po co ja ci to mówię, to sprawy drosłych.

Nienawidzę jak tak mówią.

- Tak więc kolację musicie zrobić sobie sami.

Wolna ogromna chata tylko dla mnie? No chyba! Powiem Joshowi, żeby położył się wcześniej spać i mam wolne!

- Dobrze tato. Zaopiekuję się Joshuą i dopilnuję, żeby nie nabroił.

Tata uśmiechnął się czule. Słowa nie były potrzebne.

- Dobra smarku, ubieraj się i idziemy szukać Pink'ego.

Wychodząc usłyszałam jakies "nie jestem żadnym smarkiem..." czy coś. Nie ważne.

Szukaliśmy cały boży dzień. Zero śladów Pinkyego. Smutna, lecz nadal z nadzieją, że wróci sam, poszłam do domu - zaczęło się ściemniać. Josh nie miał nawet nadzieji. Był "twardy", ale i tak wiedziałam, że zaraz jak wejdziemy do domu zacznie płakać w poduszkę.

Weszliśmy. Rodziców już nie było, więc byłam zadowolona. Na stole leżała kartka. Coś typu "pieniądze leżą na stole...". Nie byliśmy głodni. Przynajmniej ja. Nigdy, z własnej inicjatywy, nie weszłabym do pokoju tego małego skrzata i spytała, czy jest głodny, ale przeżywał lekki kryzys - to on najbardziej z nas wszystkich kochał Pinky'ego.

- Josh, masz może ochotę na coś do....

Wtedy zgasło światło. Ciemność.

Usłyszałam kroki. Do pokoju weszły dzieciaki, które poznaliśmy.

- Cześc Lucy, Josh. - powiedział Joe z okropnym uśmiechem. Unikaliśmy kontaktu z tymi dziećmi, wydawali się dziwni. To był dowód. - nie dopadliśmy was wtedy, dopadniemy was teraz.

Zaczęli robić taki sam krąg, jak przy placu zabaw.

I znowu zostalismy uratowani.

Frank zapalił światło. Dzieci rozpłynęły się w powietrzu, z okropnym krzykiem, zostawiając kwaśny odór po sobie.

- Szybko, opowiem wam po drodze. Weźcie latarki.



- No?! - powiedziałam, ledwo powstrzymując płacz.

- Co wiecie o tym mieście?

Josh milczał, był jakby w szoku.

- Niewiele, rodzice mieli nam poweidzieć gdy tylko wró... RODZICE! - przecież też mogą być w niebezpieczeństwie!

- Tak, jedziemy po nich. Teraz słuchajcie. Prawie wszyscy mieszkańcy pracowali w fabryce chemicznej. Wiecie, jedno z tych cudownych miast... Lecz pewnego dnia, fabryka... wybuchła, tak, myślę, że to dobre słowo. Opary wydobywające się z niej, zmieniły tych ludzi w potwory. Owe potwory żywią się... no cóż, ludźmi.

Siedziałam i miałam wrażenie, że szczena opadła mi do kolan. Spojrzałam na brata - nadal milczał. Pewnie w ogóle nie słuchał, nikt by tak nie reagował, gdyby mu właśnie powiedziano, że KTOŚ CHCE NAS ZJEŚĆ.

- Dlatego jedziemy teraz po waszych staruszków i wynosimy się z tego przeklętego miejsca.

Minęliśmy tereny z domami, wjechaliśmy na teren kościoła.

- Dokąd jedziemy?

- Wasi rodzice zostali porwani, a te potwory lubią jeść ludzi na cmentarzu. Szybko, bierzcie latarki!

Wyszliśmy na cmentarz. Zaczęłam przeglądać nagrobki. Cholera... "Joseph McMillan 1989 - 2004". To przecież Joe... "Nicole Gray - 1990 - 2004"... i tak wszyscym krótych poznalismy.

Nagle usłyszałam szczekanie.

PINKY!

Joshua zaczła biec.

- Josh! Czekaj!

Ale on już klęczał przy psie. Podbiegłam. Od razu wiedziałam, że coś mi nie pasuje - oczy Pinky'ego były bardzo czerwone. W ogóle się nie cieszył, że nas widział i uciekał, gdy chcieliśmy go pogłaskać.

Chwyciłam Josha za rękę.

- Zostaw. Jest już jednym z nich...

Objęłam brata.

Wtedy światło padło na nagrobek.

"Frank Roberts 1963-2004"

------------------------------------------------

Zaczęłabym płakać, ale nie mogłam. Co by pomyślał Josh? Skoro ja płaczę, to znaczy, że nie ma nadzieji... Ale nadal możemy znaleźć rodziców.

- Co jest, znaleźliście psa? - powiedział z uśmiechem Frank.

Ten uśmeich zszedł mu z twazy, gdy zobaczył światło oswietlające jego nagrobek.

- Pan... też? - powiedziałam z drżącymi wargami.

- Ja też. - Powiedział smutnym głosem. - Ten dom nie należał do waszego pradziadka. Co każdą zjedzoną rodzinę zaprasamy kolejną. Każda się nabiera.

- A ta dziewczyna w oknie...?

- Jedna z nas, miała cię obserwować.

Cisza.

Kopnęłam go, chwyciłam Joshuę i pobiegłam na środek, gdzie zbierali się wszystkie zombie. Byli tam rodzice. Wtedy sobie przypomniałam... Te stwory boją się swiatła! Na widok światła w pokoju Josha rozpłynęli się w powietrzu!

Włączyłam latarkę na największą siłę i wbiegłam w tłum, świecąc wsztstkim po potwornych, czerownych oczach. Rozwiązałam rodziców. Mama była cała zapłakana i chciała nas przytulić, ale nie było czasu. Wracali.

- Gdzie macie samochód?!

- Z tyłu! - powiedziała przez łzy. Dzisiaj ona miała prowadzić - tata chciał się napić alkoholu z panem Smithem.

Pobiegliśmy. Stwory zaczęły się zbliżać w znacznie szybszym tempie, niż wcześniej. Mama włączyła najmocniejsze reflektory - pomimo strachu tak wielkiego, że się rozpłakała, umiała myśleć logicznie.

Szybko wbiegliśmy po nasze rzeczy do domu. Gdy byliśmy w aucie, przez tylną szybę widziałam, jak biegną.

To był okropny widok.

Ale lepsze patrzenie na zombie z daleka, niż z bliska, gdy odrywa ci mięso od kości, hę?

3 komentarze:

  1. Kiepskie... Horror był by z tego dobry ale Creepypasta kiepska...

    OdpowiedzUsuń
  2. -,- Nie rozumiem.Czy niektóre historie które są tu napisane to bujda? Przeczytałam taką co wydaje mi się prawdziwa.Z tego serio był by niezły horror ale...To jest bujda.Przecież to coś w rodzaju wampiry czy zombie a to to już nie istnieje na pewno ;) .....I czy to..to nie rozumiem czy to prawdziwa historia ( nie to że wierze w duchy jakieś wampiry czy coś ale jestem ciekawa) Jeśli prawda....Szkoda mi tych ludzi i tego psa...To tyle.

    OdpowiedzUsuń
  3. Najlepszy blog z creepypastami jaki kiedykolwiek czytałam! Masz talent!

    OdpowiedzUsuń